
Gravel Attack Wrocław 2025 - 150 km na własnym podwórku, tylko jakby trudniej niż zwykle
Był to mój drugi start w zawodach Gravel Attack. Rok temu zaliczyłem w tej imprezie pierwszego w życiu DNFa z powodu rozcięcia opony i liczyłem na to, że w tym roku przynajmniej dojadę do mety.
Oczekiwań wobec wyniku nie miałem żadnych, ponieważ ostatnie 1,5 miesiąca było bardzo ciężkie i raczej po prostu jeździłem (i to być może więcej autem), niż trenowałem, a głowy do ścigania nie miałem wcale. Była we mnie jednak mała ekscytacja, że to pierwsze zawody po niemieckim epizodzie, znów jako mieszkaniec ziemi wrocławskiej. Dodatkowo imprezę organizowali świetni ludzie i było blisko od domu (3 km do miejsca startu jeszcze mi się nie przytrafiły).

Pod kątem logistycznym to były najbardziej komfortowe zawody, jakie można sobie wyobrazić (jedyny minus, że trasa zaginęła w czerwoności heatmapy, kwadratów nowych: 0). Pakiet odebrałem dzień przed startem, w dniu wyścigu wyjechałem z domu dosłownie 40 minut przed wyścigiem, a i tak miałem duży zapas.


Gdzie? (To jest fragment nieobligatoryjny, sam lubię wiedzieć, gdzie jeżdżę)
Wrocław, miasto spotkań + okolice. Tym razem bez nowej krainy geograficznej.

Początek spokojny, a potem błoto po pachy
Startowałem w jednej z ostatnich grup. W tej samej grupie był późniejszy zwycięzca, z którym jechałem kilka kilometrów, ale potem źle skręciłem i to był koniec wspólnej jazdy. On pojechał po wygraną, a ja już więcej nie zobaczyłem ani jego pleców, ani szans na pierwsze miejsce.


Do 45. kilometra jechało się naprawdę w porządku. Znajome okolice, znane drogi, rytm dość naturalny. Do momentu, aż wjechaliśmy w błoto. Błoto przez wielkie „B”. W pewnym momencie rozpostarła się przede mną szeroka droga, której nawierzchnia przypominała koło garncarskie początkującego majstra ceramiki. Można to nazwać błotem, ale to byłby komplement w stronę tego klejącego dziadostwa. Po lewej i prawej stronie ścieżki mnóstwo ludzi prowadziło rowery, a jeszcze więcej grzebało w łańcuchach. Jakimś cudem udało mi się ten odcinek przejechać. Nie wiem jak, ale się udało. Gleby nie było (jeszcze).


Problem pojawił się chwilę później - łańcuch zaczął zrzucać się z blatu przy wyższych przełożeniach. No to rower do góry nogami i jazda wygrzebywać. Glinę miałem już wszędzie, a gratisowo zyskałem też kilka minut straty i spadek na 3. miejsce. Głowa siadła. Zanim zacząłem ponownie jechać swoje, musiało minąć kilkanaście kilometrów i kilkanaście minut spędzonych na marudzeniu bliskim, że zejdę z trasy. Jakoś nie zszedłem.


Czy to odrodzenie?
Zebrałem się w sobie i tam, gdzie się dało, jechałem solidnym tempem. Tam, gdzie się nie dało to jechałem tylko tak, żeby nie spaść z rowerka. Jak zobaczyłem, że drugie miejsce raczej jest pewne, o ile nic niezwykłego się nie wydarzy, spuściłem z tonu jeszcze bardziej. Priorytet: dojechać w jednym kawałku.

I jakoś niewiele potem, na zjeździe, wpadłem elegancko bokiem w kleistą breję. Chichot losu albo karma. Trochę mi zajęło, ale się pozbierałem. Nazbierałem też całkiem dobrego materiału na zastawę stołową dla sześcioosobowej rodziny - schowałem po kieszeniach, upchałem w osprzęt, nawet trochę zmieściło się do butów i uszu. Uzbrojony po zęby i urobiony po pachy pojechałem dalej. Okazało się, że już bez jakiejś większej historii (nawet na pitstopie nie stawałem, bo nabrałem tyle picia i jedzenia, że i na 200 km by starczyło).


Ulga, bo koniec
Po niecałych 5:30 wjechałem na linię mety jako drugi i odetchnąłem z ulgą, że to już. Niby wokół komina, a jakaś taka adrenalina złamanego nosa i haka przerzutki. Ja przeżyłem, sprzęt wydaje się również być w całości.


Co myślę?
Szczerze mówiąc, trasa nie do końca mi odpowiadała. Była męcząca, z dużą ilością zmian nawierzchni i wolnych fragmentów (średnia 28 km/h mówi sama za siebie). Aż tak się pobrudzić i ujechać to jednak nie moje klimaty. Przypuszczam natomiast, że są tacy, co zacierają ręce na kolejną taką zabawę.
Miejsce, klimat, ludzie, jedzenie, pakiet startowy, nagroda, myjka na mecie - no to z kolei pierwsza klasa. I jeszcze, że mi tak pod domem zorganizowali?
Może gównianie się tak urypać, ale przynajmniej u siebie i w super atmosferze.




📸 fot. Wandercraft.studios & Szaryszum
Kasper ściga się na Accent Freak Carbon
A jeżeli jesteś ciekawy relacji z wyścigów na żywo oraz więcej rowerowego zaplecza, to koniecznie wpadnij na media społecznościowe Kaspra! 👇🏻
➡ FACEBOOK ⬅
➡ INSTAGRAM ⬅