
Po miesięcznej przerwie w ściganiu ponownie staję na linii startu. Tym razem podczas wyścigu Warta Gravel. Po raz kolejny udaje mi się zająć pierwsze miejsce, choć tak naprawdę na metę wjechałem ramię w ramię z dwójką innych zawodników. Dogadaliśmy kolejność na podium dużo wcześniej, co zmniejszyło dramaturgię końcówki wyścigu. Mimo wszystko, momentami było jak zwykle trochę dramatycznie.

Sprawdź malowanie, na którym śmiga Kaspi --> rama Freak V2
Trasa, warunki i nawierzchnia
Był to mój pierwszy start w Wielkopolsce, więc nie wiedziałem, czego się spodziewać poza brakiem podjazdów i generalnie płaskim terenem. Zaskoczyła mnie duża ilość tarki (nie aż tak uciążliwej jak na Podlasiu) oraz piachów, które towarzyszyły nam praktycznie przez całą trasę. Z drugiej strony był też 40-kilometrowy odcinek premium szutrów w Puszczy Noteckiej oraz ostatnie 70 km poprowadzone w 90% po asfalcie.


W trakcie wyścigu swoją rolę odegrała również nieciekawa pogoda. Na pewno nie ułatwiła nam zadania. Swoje dołożył bardzo silny wiatr, który przez pierwsze 180 km wiał w twarz, a ostatnie 70 km w plecy. Do tego kilkukrotnie złapał nas ulewny deszcz (raz nawet z gradem).


Start
Startowałem z ostatniej grupy, z zawodnikami, z którymi ścigałem się już w tym sezonie podczas Gravel Attacku, więc wiedziałem, że będzie z kim jechać. Chwilę po starcie zostaliśmy we czwórkę, a ja zacząłem się zastanawiać co zrobić, żeby tę grupę jeszcze zmniejszyć. We dwójkę łatwiej sprawiedliwie dzielić pracę. We trójkę lub czwórkę zawsze ktoś pracuje więcej, a ktoś mniej.

Czasu ani przestrzeni na taktykę nie było zbyt wiele, bo Garmin pokazywał na trasie trzy podjazdy - dwa w pierwszych 30 km i jeden na 30 km przed metą. Po dwóch przyspieszeniach zostaliśmy we trójkę (z Filipem Bagińskim i Markiem Piwowarczykiem), a na kolejnym podjeździe - Dziewiczej Górze - zerwałem obu chłopaków i zostałem sam.
Sam to już nie chcę
Do mety zostało 220 km, a ja wszystkie ostatnie wyścigi jechałem niemal w całości solo, więc niezbyt uśmiechało mi się robić to po raz kolejny. Postanowiłem jechać umiarkowanym tempem z myślą, że jeśli rywale do mnie dojadą, to zaczniemy zabawę od nowa. Tak też się stało. Kawałek dalej znów jechaliśmy razem, a po kilku kolejnych przyspieszeniach padła propozycja, żebyśmy jechali we trójkę do mety z ustaloną kolejnością na podium: ja pierwszy, Filip drugi, Marek trzeci.

Zaczęliśmy jechać solidnym tempem. Ja prowadziłem najwięcej w pierwszej części trasy, pod wiatr, który tego dnia naprawdę dawał się we znaki. Jechało mi się dobrze do około 114 km. Wtedy właśnie wjechaliśmy w ulewę z gradem i zrobiło się lodowato. To był ostatni moment wyścigu, w którym czułem palce u stóp. Nie padało długo, ale bardzo intensywnie. Zimny wiatr i 14°C dawały się we znaki. Zakładałem, że pogoda nie będzie aż taka zła, więc jechałem na krótko, czego bardzo żałowałem od początku do końca.

Trochę źle, a potem trochę dobrze
Od tej ulewy droga do pit stopu na 140 km dłużyła się, nawierzchnia nie sprzyjała szybkiej jeździe, ale dojechałem tam jeszcze w względnym komforcie. Sam pit stop i jego obsługa były 10/10, co zawsze bardzo cieszy. Niestety nie wpłynęło to jakoś bardzo na morale, bo czułem, że opadam z sił. Przypuszczam, że rozkładała mnie kombinacja długości wysiłku i przenikliwego chłodu.

Po pit stopie był jednak przełomowy moment trasy i to miało wpływ na tendencję wzrostową mojego nastroju. Piachy i dziadostwo zmieniły się w premium szutry, a następnie w asfalt. Zaczęliśmy z chłopakami jechać po równych zmianach i toczyliśmy się dobrym tempem. Na 180 km skończył się szuter Puszczy Noteckiej i wiatr w twarz. Zrobiliśmy zwrot w lewo i pomknęliśmy 70 km asfaltem z wiatrem w plecy.

Regularnie sprawdzaliśmy tracker - mieliśmy ponad 20 minut przewagi nad kolejnym zawodnikiem, więc nie było strachu, że miejsca na podium są zagrożone (o ile nic się nie wydarzy oczywiście). Przed metą złapało nas jeszcze jedno oberwanie chmury, ale nie miało to już większego znaczenia i tak nie czuliśmy już kończyn. Na metę wjechaliśmy po 246 km (na koniec nawet trochę odżyłem), w zgodnie ustalonej kolejności.
Dzięki, Panowie, za wspólną jazdę - samemu nie byłoby tak miło i tak szybko!
Co myślę?
Organizacja i atmosfera były na medal. Przesympatyczni ludzie, pyszne jedzenie (i dużo) i naprawdę fajne nagrody. Za rok na pewno znowu się tam pojawię, ponieważ wygrałem voucher na przyszłoroczny start (co jest w ogóle super pomysłem). No, ale nie tylko dlatego oczywiście - po prostu poczułem, że warto wrócić. Impreza nie dość, że niedaleko od Wrocławia, to jakoś tak swojo tam było i bardzo miło.
Był to też mój pierwszy start na nowym Freaku 2.0, który przyciąga wzrok swoim malowaniem, co mnie (i Julcię) bardzo cieszy. Rower spisał się bez zarzutu, a dołożona lemondka znacznie ułatwiała jazdę pod wiatr.


Pod kątem mocy i ogólnego występu nie był to niestety mój najlepszy wyścig – oto kilka statystyk:
Czas trwania: 8:03
Średnia prędkość: 30,6 km/h
Dystans: 246,5 km
Średnia moc: 245 W
NP: 260 W
Atak na Dziewiczej Górze:
30 s: 645 W
1 min: 528 W
2 min: 457 W
Kolejny start - Ultra Race Doliną Bugu na dystansie 293 km już w najbliższą sobotę!
Koniecznie trzymajcie kciuki za Kaspra! <3
A jeżeli jesteś ciekawy relacji z wyścigów na żywo oraz więcej rowerowego zaplecza, to koniecznie wpadnij na media społecznościowe Kaspra! 👇🏻
➡ FACEBOOK ⬅
➡ INSTAGRAM ⬅
📸 Darek Kurkowiak @bezaut / Jacek Wroóblewski.pl / Patryk Piechocki @brodata fotografia sportowa