
UCI Bolero Gravel Series Turnhout 2025 - belgijska szkoła życia...
Sezon 2025 rozpocząłem z przytupem - jako pierwsze zawody pojechałem UCI Bolero Gravel Series w holenderskim Turnhout. Zająłem zaszczytne 418. miejsce Open.
142 kilometry przejechałem w 4:04. Wcześniej nie uwierzyłbym, że w gravelowych zawodach może wystartować ponad 2400 osób, ale Belgowie i Holendrzy mają inne podejście. Zmieściliśmy się jakoś, nie? Moje miejsce na mecie to dość precyzyjne odbicie mojego poziomu w tego typu imprezach. Ale że obecnie mieszkam za granicą i nie ma tu za dużo gravelowych wyścigów w polskim stylu (czyli długi dystans i kontrolowany kryzys po 160. kilometrze), to postanowiłem zobaczyć, jak wygląda ściganie na najwyższym, międzynarodowym, amatorskim poziomie. No i jak wygląda? Brutalnie.
Gdzie? (To jest fragment nieobligatoryjny, sam lubię wiedzieć, gdzie jeżdżę)
Kempen to region na północy Belgii, tuż przy granicy z Holandią. Niepozorny, ale rowerowo bardzo przyjemny. Płasko, szeroko, lasy sosnowe, wrzosowiska, pola i niezliczona ilość prostych szutrowych dróg, które ciągną się po horyzont. Co chwilę kanał, przecinka w lesie albo asfaltowa nitka między gospodarstwami. Teren może nie porywa krajobrazowo jak Alpy czy Bieszczady, ale za to działa jak poligon. Wyobrażam sobie, że może być idealny do nauki jazdy w grupie, pracy po zmianach i walki z wiatrem. Nie bez powodu Belgowie trenują tu od dzieciaka. Dla nich to naturalne środowisko. Jak ktoś w wieku dziesięciu lat umie już jechać w wachlarzu i nie panikuje przy 40 km/h po szutrze, to potem nie dziwne, że ciężko się tu z kimkolwiek ścigać.

Mistrzostwa świata w staniu w strefie
Startowało 2400 osób. Brzmi jak chaos, ale wszystko było zadziwiająco dobrze ogarnięte. Pakiet - odebrany bez problemu. Wejście do sektora - spokojnie. Na około godzinę przed startem byłem już ustawiony. Przede mną tłum, za mną tłum. I to właśnie tu zaczyna się sprawa najważniejsza. Nie noga, nie waty, a kwestia kto wcześniej wejdzie do sektoraj. No to można stać tak przecież i dobę. Ja nie stałem, nie chciało mi się.
Wszyscy pchają się do przodu, bo dosłownie każda pozycja ma znaczenie. Ustawisz się 500 osób dalej? No to masz 500 przeszkód więcej w pierwszych minutach. Wiadomo, że na płaskiej trasie nie ma opcji, że na początku wydarzy się jakiś sensowny odsiew. Nie ten poziom.
Mi udało się wbić gdzieś w środek – między połową a 2/3 sektora. Już wtedy wiedziałem, że pierwsze kilometry to będzie walka nie o pozycję, tylko o przetrwanie.
Trasa: płasko, piach i wiatr
Dwie pętle, bardzo mało przewyższenia. Wyścig na pętlach to najgorsze, co może mnie spotkać na wyścigu. Nie dość, że mało do oglądania, to dwukrotnie mniej nowych kwadratów. W teorii trasa szybka, nietechniczna, niby nic trudnego. W praktyce: piach, który trzeba było przejechać (albo przepchać), kilka węższych sekcji, gdzie robił się korek, i oczywiście - belgijski klasyk - wiatr. Z każdej strony. Była też jedna kałuża, można ją zidentyfikować na mojej twarzy (patrz: zdjęcia).
Start: testosteron w powietrzu, tempo z piekła rodem
Początek to klasyka gravelowego chaosu. Ktoś zrywa się za mocno, ktoś nie umie jechać w grupie, ktoś się wciska, ktoś upada. Widziałem dwie kraksy w ciągu pierwszych 20 minut - obie całkiem konkretne, ale szczęśliwie nie moje.
Tempo? Średnia w pierwszej godzinie ponad 38 km/h. Bez zaskoczeń, ucieczka, pogoń, zmiany grup. Przez chwilę miałem nadzieję, że po godzinie się to wszystko uspokoi, uformują się peletoniki i wpadniemy w „gravelowy rytm”.
Spoiler: nie wpadliśmy. Tu się ściga przez 4 godziny non stop. Kto nie potrafi jechać „w trupa” przez cztery godziny, ten odpada.
Taktyka? Była.
Czy zadziałała? Średnio. Na początku próbowałem jechać rozsądnie, bez szarpania, trzymając się grupy i przechodząc wyżej tylko wtedy, gdy naprawdę miało to sens. Ale gdzieś po 50. kilometrze zacząłem czuć, że jest ciężko. Tempo momentami mocno przyspieszało, bo dojeżdżały do nas kolejne fale zawodników z innych kategorii, które startowały kilka minut po nas. Starałem się trzymać koło, ale coraz trudniej było złapać jakiś sensowny rytm. A potem przyszedł 90. kilometr i klasyczna bomba - głowa chciała jechać, nogi już nie bardzo. Straciłem kontakt z grupą i rozpocząłem mozolne spadanie z jednej do drugiej. A wtedy w głowie tylko pytania w stylu: „Po co mi to?”, „Kiedy będzie koniec?”. Na szczęście na 110. kilometrze był pit stop. Zatrzymałem się, napiłem, zjadłem coś i jakimś cudem wróciłem do żywych. Udało się dogonić małą grupkę, złapać koło i dotoczyć się do mety. Komfort? Wątpliwy. Ale dowiezione.
Wnioski
Miałem szansę zakwalifikować się na Gravelowe Mistrzostwa Świata (top 25% w kat. wiekowej), zabrakło mi jednak dwóch minut. Chociaż celem było raczej zobaczyć, jak to wygląda na takim poziomie. W tym sezonie planuję jeszcze kilka startów w tej serii. Czy będzie lepiej? No pewnie nie.
Belgia to nie są polskie gravele. Tu się ściga po płaskim, w grupie, na pełnym gazie. Poziom rywalizacji, dla mnie absurdalnie wysoki. Tempo cały czas pod korek. To zupełnie inne ściganie niż to, do którego jestem przyzwyczajony. Jeśli ktoś myśli, że wystarczy mocna godzinka i potem „jakoś się ułoży”, to niech lepiej zostanie na trenażerze. Nie ułoży się.
Autor: Kasper Tochowicz